Czy można tłumaczyć literaturę „na akord”? Czy na biurku tłumacza powinien być metronom i kalendarz z zaznaczonymi na czerwono terminami oddania kolejnych, ściśle określonych, porcji tekstu? Za tydzień 5 rozdziałów! Za dwa tygodnie kolejnych 5! I raz! I dwa! Na trzy klikamy „wyślij”!
Co się dzieje, kiedy zaniepokojone wydawnictwo pisze do ciebie i sugeruje, że ty, tłumaczka z 15-letnim stażem, nie dotrzymasz terminu? Dostajesz mejla: „dopiero tyle Pani zrobiła? To jakiś żart! Proszę mi tu raz-dwa potwierdzić, że do tego dnia wyśle nam Pani tyle, do tego tyle, a do tego całość! I proszę mi tu zaraz potwierdzić te ustalenia mejlem zwrotnym!” Bo przecież pani tłumaczka to dziecko błądzące we mgle, co samo nie potrafi sobie zaplanować pracy.
Czy to nie jest czasem metoda zastraszania? Przecież ktoś mógłby pomyśleć: „ojejku, zerwą umowę, muszę się dostosować, muszę tłumaczyć szybciej”. Ale jakie będą tego efekty? Po pierwsze cały warsztat tłumacza zaczyna się chwiać, bo praca pod dodatkową presją (pisze dodatkową, bo presja w tej branży to rzecz normalna) jest pracą mniej wydajną. Tekst w języku docelowym staje się uboższy, bo nie ma czasu kombinować najlepszych wariantów, trzeba klepnąć, co jest. Redakcja zajmuje więcej czasu, bo redaktor (wyrazy współczucia) dostaje „zgniecione truskawki”.
Jeśli masz już jakieś doświadczenie, wiesz ile jesteś w stanie zrobić w jakim czasie, potrafisz sobie doliczyć czas na nieprzewidziane sytuacje – a bo dzieci chore, bo przeprowadzka, bo sesja egzaminacyjna, bo dodatkowe zadania administracyjne w pracy, bo pilny wyjazd, bo… drugie wydawnictwo nagle wrzuciło ci test po korekcie do zatwierdzenia i przedyskutowania na wczoraj – to weź głęboki oddech i zaufaj SOBIE.
I zrób tak, żeby było dobrze.